Piotr Głowacki, Mistrz
Kadr z filmu Mistrz
fot: materiały prasowe, Robert Pałka
FILM "MISTRZ" JUŻ W KINACH

Piotr Głowacki opowiada, jak stał się "bokserem z Auschwitz"

Natalia Hluzow
Natalia Hluzow Redaktor Radia Zet
02.09.2021 12:49

Wiele osób próbuje wykorzystać historię do mącenia ludziom w głowach – mówi Piotr Głowacki, który w filmie "Mistrz" wciela się w "pięściarza z Auschwitz". Z aktorem rozmawiamy o powinności artysty, bohaterstwie i przetrwaniu.

Piotr Głowacki od prawie dwudziestu lat pojawia się na ekranie i na scenie, zarówno w rolach komediowych, jak i poważnych, dramatycznych kreacjach. Od 27 sierpnia możemy oglądać go w filmie „Mistrz”, gdzie wciela się w Tadeusza „Teddy’ego” Pietrzykowskiego – pięściarza z Auschwitz oznaczonego numerem 77, o którym Tadeusz Borowski pisał, że boksował Niemców, jak chciał, biorąc na ringu odwet za to, co inni dostali na polu.

NATALIA HLUZOW: Czy interesowałeś się postacią Tadeusza Pietrzykowskiego, zanim dostałeś tę rolę? Czy w ogóle interesujesz się tematyką obozową i drugiej wojny światowej? 

PIOTR GŁOWACKI: Najchętniej bym się nie interesował. Mówię to jako artysta, aktor. Niestety, w związku z tym, że wiele osób próbuje wykorzystać historię do mącenia ludziom w głowach, naszym obowiązkiem artystycznym jest zajmować się też takimi tematami. W swoim życiu zawodowym miałem okazję „brać udział” w drugiej wojnie światowej już kilkanaście razy. I to z różnych perspektyw. Chwalę to sobie, bo myślę, że jest to rzadkością wśród osób zajmujących się historią, żeby móc przy pomocy swojego własnego organizmu przeprowadzić taki eksperyment i spojrzeć na historię z naprawdę różnych perspektyw. Tak więc tematem drugiej wojny światowej zajmuję się zawodowo od lat. A jeśli chodzi o Tadeusza Pietrzykowskiego, to wcześniej słyszałem o nim tylko jakieś drobne informacje. Zacząłem interesować się jego biografią głębiej dopiero w momencie, kiedy już dostałem propozycję zagrania w „Mistrzu”.

Do mącenia w głowach, o którym wspomniałeś, chciałabym przejść później. Teraz skupmy się jeszcze na moment na przygotowaniach do roli "Teddy’ego". Jedną z najbardziej podkreślanych rzeczy związanych z twoją rolą jest to, że bardzo pieczołowicie przygotowałeś się do niej fizycznie. Schudłeś szesnaście kilogramów, trenowałeś boks, byłeś na ścisłej diecie. Wszystko po to, by zagrać pięściarza z Auschwitz bez dublera. To musiało być dla ciebie bardzo duże wyzwanie. Dlaczego zdecydowałeś się je podjąć?

Wyzwanie na pewno duże, ale też duża szansa. Od początku pracy w filmie, myślę tutaj o pierwszych rolach, które – jak się okazuje – grałem już jakieś osiemnaście lat temu, interesowało mnie budowanie postaci i praca z nią, w której dużą rolę przykłada się do przemiany fizycznej, do budowy osobistych zwyczajów, nawyków, do świata jej psychologii. Całościowe podejście do postaci, które wywodzi się od Stanisławskiego (twórca pierwszego systemu reguł gry aktorskiej – przyp.red.), a które potem tak naprawdę rozwijał w Stanach Zjednoczonych Polak Ryszard Bolesławski. Jego książka nadal jest podstawą nauki zawodu za Oceanem.

W słynnym Actors Studio…

Tak. I to mnie interesowało zawsze. A tutaj już po pierwszej rozmowie wiedziałem, że jest na to szansa, żeby taką pracę podjąć i że będę miał w tym wsparcie – i reżysera Macieja Barczewskiego, i producentów Krzysztofa Szpetmańskiego i Leszka Starzyńskiego. Wspominam ich dlatego, że jest to niezwykła radość, kiedy producenci są jednocześnie artystami, w tym wypadku sztuki montażu filmowego. To z miejsca daje zrozumienie na innym poziomie. Oni wiedzieli od początku, że realizacja tego zadania na poziomie, który nas interesuje, wymaga czasu i inwestycji. Rola Tadeusza Pietrzykowskiego była więc dla mnie spełnieniem aktorskiego marzenia, jeśli chodzi o możliwość pracy nad postacią.

Akcja "Mistrza" toczy się w obozie KL Auschwitz-Birkenau
fot. materiały prasowe, Robert Pałka

Jak przygotowywałeś się do tej roli merytorycznie? Wiem, że byłeś w Muzeum Auschwitz. Pewnie czytałeś też książki o Tadeuszu Pietrzykowskim. Jak to wyglądało? Skąd czerpałeś informacje?

O Tadeuszu przeczytałem dwie książki, czyli wszystkie, które były w tamtym momencie na rynku dostępne. Teraz wychodzi trzecia, w której zawarte są materiały z archiwum rodzinnego, w tym odnaleziony przed kilku laty notatnik-pamiętnik, z którego też mogłem, przygotowując się do roli, korzystać. Córka "Teddy’ego", Eleonora, złożyła w całość jego wspomnienia i wydaje je w formie książki, więc z przyjemnością sięgnę też do niej. Były więc książki o nim i były też książki osób, które przetrwały. Były też inne materiały historyczne i filmy. Miałem dosyć dużo czasu - w sumie aż czternaście miesięcy - na to, żeby się zbliżać do tematu. Finałem była wizyta w muzeum z pełnym dostępem do materiałów i do miejsc.

I co cię podczas tej wizyty najbardziej uderzyło? Pewnie byłeś tam nie pierwszy raz, ale co nowego dostrzegłeś, patrząc pod kątem przygotowywania się do roli więźnia tego obozu?

Życie. Myśląc o Auschwitz, myślimy o śmierci, a w momencie kiedy ja jadę tam z moim bohaterem, który przeżył, to wszystko, co tam się dzieje, jest życiem. Przede wszystkim więc – pełnia życia. Drugą rzeczą jest to, że to miejsce jest dziś – a przynajmniej było przed pandemią, kiedy były tam tłumy ludzi z całego świata – takim miejscem tchnącym nadzieją. Te tłumy ludzi mówiące w różnych językach potrafią tam wspólnie milczeć i przynajmniej przez okres pobytu w tym miejscu nie wykonać wobec siebie żadnego wrogiego czy nieprzemyślanego gestu. I marzyłoby się, żeby tak wyglądał po prostu świat – jak Auschwitz dzisiaj.

Poruszyłeś wątek tych, którzy przeżyli. Myślałam o tym sporo, oglądając „Mistrza”. Często w promujących go materiałach prasowych cytuje się Tadeusza Borowskiego, który w opowiadaniu „U nas w Auschwitzu” wychwalał Tadeusza Pietrzykowskiego, który dawał nadzieję, ale też pisał o codziennym życiu i sposobach na przetrwanie. Myślałam też o filmie „Kornblumenblau” Leszka Wosiewicza, opowiadającym także o przetrwaniu – w tym przypadku młodego więźnia obozu, którego ratuje to, że jest muzykiem. Oglądając film „Mistrz” odniosłam wrażenie, że jednym z największych lęków bohatera, którego grasz, jest to, że ktoś posądzi go właśnie o to, że usiłuje przetrwać. O to, że decydując się walczyć na ringu, robi to dla siebie. Nawet gdyby robił to dla siebie – czy to byłoby coś złego? 

Myślę, że to może być jedna z najtrudniejszych rzeczy w takim miejscu, ale też w miejscu takim jak świat. Mam na myśli to, że są ludzie, którzy próbują nas sprowadzić do pozycji przetrwania. Przetrwanie ma być moim głównym zadaniem, moim prawem, realizacją mojego człowieczeństwa. W ten sposób jestem sprowadzony do poziomu pantofelka, który po prostu ma przetrwać, czy wirusa, który też wiemy, że rozprzestrzenia czy zmienia się dlatego, że chce przetrwać. Wszystkie te odmiany delta i inne są wyrazem woli przetrwania. Ale one nie mówią nic o wirusie poza tym. Samo przetrwanie jest tylko realizacją czynności biologicznej. Człowiek ma świadomość, która musi sobie poradzić z tym, że jego przetrwanie odbywa się kosztem śmierci innych. I to jest ten ciężar, wydaje mi się, o którym wspominasz. 

Głowacki wcielił się w rolę Tadeusza „Teddy’ego” Pietrzykowskiego
fot. materiały prasowe, Robert Pałka

Miałam takie przemyślenia, bo często zastanawiam się nad takimi filmami, które trochę inaczej podchodzą do naszej polskiej historii i nad tym, dlaczego my takich filmów w Polsce trochę nie lubimy. Albo się ich boimy…

Warto się zastanowić, co znaczy w tym wypadku słowo „my”.

My, Polacy, ale oczywiście nie mówię tutaj o wszystkich.

Spotykam się z widzami po pokazach przedpremierowych i nie widzę, żeby nie lubili takiego kina. 

Ja też spotykam się z wieloma ludźmi, którzy uwielbiają takie kino. Chodziło mi o polskie władze, o ludzi, którzy uważają się dziś za strażników historii i współczesnych patriotów. Uważają, że wszystko, co nie traktuje o historii drugiej wojny światowej w sposób martyrologiczny, jest jej oczernianiem. Nie wiem, czy będzie tak z odbiorem tego konkretnego filmu, ale często tak się zdarzało w historii polskiego kina, i to bardzo niedawnej, że ludzie nie chcieli patrzeć na tę wojenną codzienność, nie chcieli wiedzieć, że „była miłość w getcie”. „Mistrz” to między innymi film o sporcie, sporcie za drutami obozu, który był tam źródłem rozrywki. Jak myślisz, dlaczego przypominanie o tym sprawia, że takie filmy są przez pewne środowiska krytykowane i odrzucane?

Ja myślę, że dotykasz bardzo istotnej rzeczy. Dla mnie też w momencie, kiedy zastanawialiśmy się, jak zrobić ten film, dlaczego go robimy, co ma być sednem tego filmu – było to przedmiotem zastanowienia. Pracując ze studentami i studentkami w Akademii Teatralnej od pierwszych zajęć – w ramach ćwiczenia intelektualnego, ale i aktorskiego, i ludzkiego – proszę ich żeby przy każdej wypowiedzi, kiedy każda z osób analizuje to, co robi i co się z nią dzieje w danym ćwiczeniu, żeby używać liczby pojedynczej – „ja”. Co ja myślę albo co konkretna osoba myśli. I w tym ćwiczeniu jest chyba odpowiedź na to, o czym mówisz. 

Politycy wykorzystujący historię do swoich współczesnych celów uwielbiają enigmatyczne słowo „my”. Po to, żeby do tego enigmatycznego worka wrzucać wszystkich, którzy są z „nami”. Budować w ten sposób jakiś rodzaj normy, która ma siłą walca rozgniatać każdego i każdą, którzy myślą inaczej. Rolą sztuki jest indywidualizowanie odbioru. Film to jest moja indywidualna relacja twórcy z konkretną widzką czy widzem, z jej czy z jego światem wyobraźni, wrażliwością, wiedzą, z jej lub jego życiem. Na sali kinowej siedzi trzysta, czterysta lub pięćset osób, a ten film w każdej z głów rozegra się na swój sposób. 

Politycy wykorzystują historię do swoich współczesnych celów również poprzez zawłaszczanie bohaterów. Takim bohaterem jest na przykład rotmistrz Pilecki. Czy filmy takie jak „Mistrz”, twoim zdaniem, mogą właśnie wpływać na to, by traktować takich bohaterów jednostkowo? By odnosić ich działania i decyzje do współczesnych czasów? 

Zdecydowanie tak i tylko takie filmy warto robić. Nigdy żaden film nie pokaże tego, co było. My korzystamy z tego jako materiału do zbudowania metafory, która pozwala odnaleźć się współczesnemu widzowi. Ja nigdy nie będę w stu procentach Tadeuszem Pietrzykowskim, człowiekiem żyjącym w tamtych warunkach. Ja nie jestem w stanie tego doświadczyć, ja nie jestem w stanie nawet sobie tego wyobrazić. Ja mogę jedynie stworzyć jakiś obraz, który będzie wywoływał skojarzenia i te skojarzenia będą pracowały w wyobraźni widza, wywołując konkretne reakcje i myśli, których też nie jestem w stanie przewidzieć. Ja mogę jedynie zachęcać do czegoś. W związku z tym, że miałem czternaście miesięcy na myślenie o tym, to moją rolą jest jak najszersze, jak najgłębsze potraktowanie tematu, żeby widz mógł coś z tego wyciągnąć; żeby nie musiał spędzać czternastu miesięcy z tymi materiałami.

Odbieramy bohaterstwo ludziom ratującym życie swoim żydowskim sąsiadom, podpisując się pod tym, że wszyscy Polacy ratowali Żydów. To nieprawda. 

Istotne w naszej pracy jest to, że my – tu w rozumieniu ekipy filmowej, czyli ludzi połączonych jednym miejscem i akcją, którą jest realizacja wspólnego dzieła – czerpiąc z życia, czerpiąc z wyborów postaci, po prostu tworzymy film, czyli jakąś artystyczną wypowiedź, która ma zadawać pytania. Takie pytania, które będą żywe w widzach współcześnie. I inspirować, jeśli chodzi o postaci historyczne, do zainteresowania się nimi i sięgnięcia do źródeł, by dowiedzieć się więcej. Mamy ograniczoną ilość czasu na spotkanie z widzami, to jest około 90 minut. Film jest więc również zachętą do spędzenia większej ilości czasu z postacią. Jeśli ktoś po obejrzeniu filmu będzie zainteresowany informacjami o samym Tadeuszu Pietrzykowskim, to fantastycznie żeby sięgnął do książki, bo ona powie mu lub jej zdecydowanie więcej w sensie faktów. My staraliśmy się, czerpiąc z tych faktów, zadać jakieś pytania. Coś wyciągnąć z tej postaci – coś, co będzie artystycznym hołdem dla bohaterstwa ludzkich wyborów "Teddy’ego" i przez to będzie aktywnie pracowało w widzach współcześnie.

A zawłaszczanie bohaterów? 

Politycy uwielbiają słowo „my” i chcą to „my” widzieć w słupkach. Na czym polega zawłaszczanie? Polega ono na odhumanizowaniu człowieka, czyli odbieraniu mu wątpliwości i odbieraniu mu decyzji. Czy słyszałaś, żeby którykolwiek z ludzi promujących dziś postać rotmistrza Pileckiego poruszył temat konsekwencji jego ucieczki? A wiemy z zasad panujących w obozie, że skutkiem każdej ucieczki więźnia była późniejsza kara, która spadała na więźniów wewnątrz obozu. Najlżejszą było wielogodzinne stanie, którego wiele osób nie dawało rady przetrwać, bo było to zimą w mrozie albo latem w upale. Inną karą było wybieranie za każdą osobę, która uciekła, dziesięciu innych i rozstrzeliwanie ich. Czy ktokolwiek zastanowił się w publicznej dyskusji nad konsekwencją decyzji rotmistrza Pileckiego o ucieczce z Auschwitz? Oczywiście w chwili ucieczki Pileckiego ten reżim w Auschwitz I był już nieco lżejszy i Niemcy nie stosowali z automatu tej najsroższej wersji odpowiedzialności zbiorowej, ale mogli. I ten dylemat musiał w swym wrażliwym umyśle rozważać rotmistrz, oceniając ryzyko takich konsekwencji, ważąc, czy zadanie, które przed sobą stawia – zadanie poinformowania świata o zbrodni – jest ważniejsze niż tak straszna możliwość reperkusji wobec współwięźniów.

Głowacki tłumaczył, że przed rolą w filmie przygotował się mentalnie i fizycznie
fot. materiały prasowe, Robert Pałka

No właśnie nie rozmawia się o tym. 

A powinno się rozmawiać. I to nie po to, by podważać bohaterski status czynów Pileckiego. Tylko po to, by autentycznie zobaczyć wagę jego decyzji. Wagę, którą miał w sobie - którą musiał mieć w sobie. Bo dopiero pełna próba postawienia się na jego miejscu może nam dać pełen obraz jego heroizmu. Tak samo jest w przypadku opowieści o ratowaniu Żydów. Odbieramy bohaterstwo ludziom ratującym życie swoim żydowskim sąsiadom, podpisując się pod tym, że wszyscy Polacy ratowali Żydów. To nieprawda. 

O tym właśnie mówiłam wcześniej. O tym, że pokazując tylko wzniosłe momenty i symbole, spłycamy to, co się wydarzyło. Pomijanie codzienności, nawet w takich miejscach jak Auschwitz, jest odzieraniem ludzi z człowieczeństwa. Dlatego ja bym chciała oglądać takie filmy, w których jest pokazywana ta codzienność, w których jest pokazane, czym były obarczone te decyzje - czym były obarczone decyzje Pileckiego czy Pietrzykowskiego. Bo to nam właśnie pokazuje ludzi. A nie tylko pomniki.

U nas filmie jest taka scena po walce z Brodaczem – mężczyzną, który był specjalnie sprowadzony na walkę z innego obozu. Jest następny dzień, kiedy "Teddy" wychodzi przed stajnię i widzi lorę, na której leżą zwłoki rozstrzelanych osób i wśród nich jest właśnie ciało Brodacza. To jest właśnie ten ciężar decyzji, które były przez niego podejmowane. 

Ja miałam jednak wrażenie, że w tym filmie przede wszystkim było podkreślane bohaterstwo "Teddy’ego", jego poświęcanie się dla innych. Zastanawiałam się, czy ten bohater ma w ogóle jakieś wady?

A ma? Dla Ciebie? Co Ty zobaczyłaś?

Ja go odebrałam właśnie jako posągową postać, pozbawioną wad. I szukałam w nim jakiegoś pęknięcia…

Oglądaj

Myślę, że słowo „przetrwanie” jest tutaj cały czas kluczem. To znaczy, że masz jakiś rodzaj wrażliwości, który musisz chronić. To jest to, co robisz, to co robię ja, kiedy scrollując Instagrama czy Facebooka natrafiam na prośbę o dofinansowanie zbiórki na uratowanie życia dziecka. Chodzi o ten moment, w którym scrollujesz dalej. Nie rozpatruję tego na zasadzie wady czy nie wady. To po prostu jest trudne. Ktoś systemowo wrzuca nas w sytuację, w której musisz się z czymś takim zetknąć. Ktoś wydaje Twoje, moje, nasze pieniądze na jakieś dziwne rzeczy, jednocześnie powodując, że powstaje przestrzeń, w której zostają te dzieci, które muszą prosić Cię o pomoc. To jest walka o przetrwanie. Walka osób obok nas. Czy te osoby mają wady?

Pewnie jakieś mają.

Ale kiedy oglądasz ten materiał i widzisz tekst mamy, która prosi o pomoc, zaczynasz ważyć, i pojawia się pytanie: nie mogę pomóc wszystkim, w takim razie czy pomagając tej jednej osobie nie dokonuję selekcji, kogo uratować? W „Mistrzu” nie opowiadamy o czyichś wadach, tylko próbujemy wyciągnąć jakiś element, który i tak już jest trudny. Bo ta walka o przetrwanie – to, co człowiek musi zrobić ze sobą, na ile musi ograniczyć swoją wrażliwość. On cały czas to robi. Czy to przynależy pomnikowi, pomnikowemu obrazowi? Kiedy mówi do chłopca – dlaczego oddałeś swoje jabłko? Ja dałem je Tobie?

To jest właśnie ciekawe, że on się stara uczyć tego chłopca umiejętności – znów użyję tego słowa – przetrwania, nawet takiej zimnej krwi. A sam daje bardzo dużo z siebie wszystkim wokół. 

Wiesz, nam się kojarzy postawa bohaterska z patosem. A przecież są ludzie, którzy zachowują się bohatersko. Czy mamy im odmówić prawa do tego? Czy odmówić sobie opowiadania o nich? O tych momentach? Niekoniecznie całe ich życie jest bohaterskie. Tu nie chodzi o utożsamianie człowieka tylko z jego bohaterskimi czynami. Na tej samej zasadzie – nie krytykuj człowieka, krytykuj jego działania. To daje szansę rozwoju. Tak samo staraj się chwalić czy dzielić sytuacjami, w których człowiek zachował się niezwykle – niezwykle pozytywnie, na przykład w stosunku do wspólnoty czy czegokolwiek. I zazwyczaj jest tak, że tym osobom przyświecają wtedy strasznie górnolotne myśli. Ktoś, kto decyduje się na jakiś bohaterski czyn, musi w danym momencie ograniczyć swoje lęki, swoje strachy, swoje przyziemności do tego, żeby stać się nośnikiem jakiejś idei, która go pcha do tego, żeby wskoczyć do wody i ratować drugiego człowieka. Wydaje mi się więc istotne, żeby o takich momentach mówić i że to nie jest przypadkowe, że to wymaga od człowieka jakiejś decyzji, ale że ta decyzja, skoro dokonuje jej człowiek taki jak my, jest możliwa też w naszym przypadku. Chodzi o to, żeby uświadomić sobie, że można się odważyć do takich decyzji, że każda i każdy z nas może być bohaterem, stając w obronie kolegi, stając w obronie człowieka, który jest poniżony na ulicy, stając przeciw autorytarnym decyzjom władzy. Wiesz, mamy szerokie pole do popisu w tej kwestii. 

To w zasadzie brzmi jak piękna puenta, ale chciałam zapytać jeszcze o twoją pracę pedagoga, którym był zresztą także Tadeusz Pietrzykowski. O tym, dlaczego po wojnie został nauczycielem WF-u, mówił: – Wybrałem sport szkolny, aby tym sposobem spłacić dług wobec swoich wzorów: profesorów i wychowawców, kontynuując ich wychowawczy trud dla dobra młodego pokolenia. A ty dlaczego zdecydowałeś się wykładać w szkole artystycznej? 

Powodów jest pewnie wiele. Na pewno sprawia mi to radość – spotykanie się z ludźmi młodszymi od siebie i możliwość dzielenia się tym, co ja mogę im zaoferować, ale też czerpania z tego spotkania wiedzy o świecie. Jest to też na pewno szansa rozwijania własnego warsztatu, bo dopiero wtedy, kiedy próbujesz wytłumaczyć komuś to, co Ci się wydaje, że wiesz, zaczynasz rozumieć, co tak naprawdę rozumiesz. Chodzi również o to, że żyjąc w świecie takim, jakim on jest, z wrażliwością, jaką zostałem obdarzony – czy to przez los, czy przez wychowanie, rodziców, otoczenie, przez ludzi, których spotykałem, a wśród nich byli właśnie pedagodzy, którzy poświęcali mi swój czas – szukam jakiegoś miejsca, w którym mogę im to oddać. I wiem też, że w związku z tym, że jest życie, to jest i śmierć, i że ludzie, którzy mi przekazywali wiedzę, odchodzą. Ja jestem kimś, komu oni ją jakby pożyczyli. Dali mi ją do rozwijania i dali ją do ryzykowania, licząc na to, że ja ją przekażę gdzieś dalej, bo sami się w tym spełniali. 

A jakie rady dajesz swoim studentom w kwestii ról, które powinni przyjmować, a których nie powinni przyjmować? Czy może w ogóle nie dajesz im takich rad? 

Najważniejsze wydaje mi się bycie w zgodzie ze sobą. Ważne jest, żeby nie brać udziału w czymś, co jawnie promuje przemoc, co jest po to, żeby promować postawy niegodne. To jest istotne, żeby nie oddawać takim rzeczom swojej energii życiowej. Ale to są wybory życiowe. To nie są wybory artystyczne. To są wybory czysto ludzkie. Ważne jest też, by starać się pracować z ludźmi, z którymi możesz się zgodzić i z którymi możesz budować harmonijną współpracę. Trzeba cały czas podejmować świadomie decyzje o tym, czy chcę brać w czymś udział, czy chcę do czegoś przykładać swoje życie. Czy chcę, żeby potem ludzie poświęcali swoje życie, swój czas, żeby się z tym zapoznać? 

"Boksował Niemców, jak chciał"
fot. materiały prasowe, Robert Pałka

Ja teraz zapraszam ludzi do kina, bo uważam, że całą ekipą, wysiłkiem całej kilkusetosobowej ekipy, skupiliśmy się, żeby zrobić dobrze ten film. Wiesz, mogło nie wszystko wyjść tak, jak chcieliśmy, ale wydaje mi się, że odbył się taki proces współpracy, który daje szanse na to, że ten komunikat przejdzie na drugą stronę i że zachwyci, zastanowi. Co jest też istotne i co staram się podkreślać, bo w dzisiejszych czasach to też jest ważne – ten film jest zrobiony do kina. On się w kinie sprawdza i też jego funkcją jest sprawienie, żeby ludzie gromadzili się wokół tego tematu, spotykając się ze sobą wzajemnie, żeby mogli doświadczyć reakcji osoby obok, żeby mogli po seansie poczuć, że brali udział w czymś wspólnym, że staraliśmy się docenić ich czas, docenić czas widzów. Dlatego zapraszam do kina. To jest rodzaj święta, ale też poświęcenia. Wiem, że człowiek musi zamówić bilet, kupić go, umówić się wcześniej, wyjść godzinę wcześniej z domu, potem wraca godzinę… To są cztery godziny z życia – w tym czasie mógłby robić inne rzeczy. Ale moje zaproszenie wynika z tego, że wierzę, że warto wyjść z domu i że nasz film może być taką okazją, by ludzie się spotkali ze sobą i mogli zobaczyć i poczuć, że są obok siebie, że mamy coś wspólnego. I że jest więcej ludzi, którzy mają rozbudzoną wrażliwość na drugiego człowieka. Że nie jesteśmy sami, siedzący w domu i zamknięci.

Natalia Hluzow
Natalia Hluzow

Dziennikarka filmowa, autorka książek dla dzieci ("A jak Asgard", "B jak Bies"). Z wykształcenia filmoznawczyni i kierowniczka produkcji z tytułem magistra sztuki po Szkole Filmowej im. Krzysztofa Kieślowskiego w Katowicach. Prywatnie - kinofilka, serialomaniaczka, koneserka mitologii wszelakich i mama małej Klary, zakochana bez pamięci w Tarantino, Waititim, Nolanie i wczesnym Godardzie, która bezustannie wierzy w polskie kino.