365 dni: ostry film i ostra recenzja. Nikt nie ogląda porno dla dialogów
Film "365 dni" w reżyserii Barbary Białowąs, na podstawie powieści Blanki Lipińskiej, wszedł do kin 7 lutego. W założeniu produkcja ma na polskim podwórku powtórzyć sukces "50 twarzy Greya". I pewnie powtórzy, bo żądni wrażeń i seksu na ekranie Polacy, tłumnie ruszą do kin. Prawda jest jednak taka, że nikt nie powinien płacić za to "cudo" złamanego grosza.
365 dni, czyli porno pocztówka ze słonecznej Italii
Zacznijmy od początku. „365 dni” to historia Laury, charakternej, ale znudzonej życiem Polki. Bohaterka wyjeżdża na Sycylię świętować urodziny. Towarzyszy jej para przygłupich przyjaciół (zblazowany mężczyzna i jego wiecznie nagrywająca story na Instagrama partnerka) oraz chłopak. Chłopak ten zaś to zbiór wszystkich możliwych, najgorszych cech - cham, prostak, typ cebulano-buraczany, dla którego kobieta jest jedynie dodatkiem i nie trzeba o nią szczególnie dbać. Ogólnie - Polacy w filmie to zlepek prymitywów, wyjątkiem jest główna bohaterka.
Jest też druga strona - bezwzględny mafiozo z "ciałem rzeźbionym przez boga i penisem rzeźbionym przez diabła". Wybaczcie ostatnie zdanie, ale to cytat, tak mniej więcej wyglądały wypowiadane w filmie teksty... Massimo ogląda Laurę przez lornetkę, chwilę później prawie umiera i w zwidach spogląda w twarz pięknej kobiety. Pięć lat później spotyka ją na lotnisku i porywa. I tu się zaczyna historia.
>> Premiera filmu "365 dni". Blanka Lipińska pokazała rodziców na ściance [FOTO]
Jeśli macie nadzieję na ciekawe kino, albo przynajmniej miłe romansidło, przykro mi, nic z tego. Nie będzie to też dobry film erotyczny - raczej tanie porno z marną fabułą. Seksu jest tu chyba najwięcej. Główna bohaterka czuje pociąg do swego oprawcy już od pierwszego spojrzenia. On rzuca nią o fotel, przypiera o ścianę, ona niby przestraszona ofiara porywacza, marzy o tym, by na tej ścianie uprawiać dziki seks. W końcu uprawiać go oczywiście będzie. Po całej serii absurdalnych scen, w końcu mu się odda, a wtedy widzów czeka bite pięć minut wijących się w ekstazie ciał. Na jachcie, na podłodze, na łóżku, na jachcie, na kanapie, znowu na jachcie...
Z fabularyzowanymi filmami porno „365 dni” łączy coś jeszcze. Dużo tu pań z napompowanymi piersiami i rybimi ustami, mnóstwo bad boyów i napakowanych osiłków. Do tego czerstwe dialogi, bo to przecież tylko dodatek. Nikt nie ogląda pornografii dla rozmów bohaterów…
RECENZJA 365 dni - to nie erotyk, to komedia
Barbara Białowąs z Blanką Lipińską, Anną Marią Sieklucką (Laura) i Michelem Morronem (Massimo) mieli stworzyć przełamujący tabu erotyk. Stworzyli słabe porno, tak żenujące, że pełna widzów sala (a była to premiera...) zaśmiewała się z kolejnych żenujących scen. Ludzie wychodzili w trakcie i spieszyli do baru, by posilić się kieliszkiem czegoś mocniejszego. Niestety, trzeba było odkazić mózg, a przynajmniej spróbować zapomnieć. Przy barze zaś słychać było rzucane mimochodem komentarze, że "na sucho nie da się tego oglądać".
Blanka Lipińska zafundowała Polakom zbitek swoich dzikich fantazji seksualnych. Same fantazje to wprawdzie nic złego (każdy może sobie marzyć, o czym mu się żywnie podoba), ale tu wyszły z sypialni, trafiły do książki i teraz – co jeszcze bardziej przerażające – na ekran. Panowie mogą więc oglądać dzieło Barbary Białowąs i cieszyć się myślą, że z kobietą można zrobić wszystko. Panie przecież marzą, by spotkać brutala, który odbierze im godność, zgwałci, uwięzi i oczywiście rozkocha.
Jeśli planujecie seans, odpuśćcie. Serio. Jest to kino tak niskich lotów, że na seans szkoda złamanego grosza. A co dopiero mówić o własnej psychice… Jeśli zaś pójdziecie, nie mówcie, że nikt Was nie ostrzegał.
Ps. Aby oddać sprawiedliwość, należy się komuś jednak pochwała. W filmie było coś dobrego! Choć w polskich produkcjach ciągle to rzadkość, tu dostaliśmy dobry dźwięk i całkiem piękne (choć momentami - co wynikało z fabuły - infantylne) kadry. No i brawa za zdjęcia!
Emilia Waszczuk